Katarzyna z Giżycka chwytała się różnych sposobów, żeby ratować uzależnionego od narkotyków syna. Podjęła współpracę z policją i prokuraturą. Doprowadziła do aresztowania jednego z dilerów. Na jej wniosek zatrzymano również... jej Bartka. Jak mówi, zrobi wszystko, żeby wyrważ go z nałogu. Katarzyna jest do bólu szczera. Nie chce ukrywać żadnej, nawet najgorszej prawdy o swoim dziecku. Dlaczego? — Ku przestrodze — odpowiada. I liczy, że w ten sposób uchroni inne matki przed pułapką, w jakiej mogą się znaleźć razem ze swoimi dziećmi.
Na złość bliskim
Bartek ma 18 lat. Jest narkomanem. Nie chce się leczyć. Na przymus reaguje agresją. Ostatnio odczuła to na własnej skórze jego rodzina, która próbowała go do tego zmusić. — Zdewastował samochód własnej matki, przed własnym domem — mówi rozgoryczona Katarzyna. — Okradł własną rodzinę. I dodaje: — Moje dziecko jest tak naprawdę ofiarą dilerów. Doprowadziłam do aresztowania jednego z nich. A nie było to łatwe, bo ludzie boja się zeznawać w sprawach narkotykowych. Ja podjęłam walkę z handlarzami narkotyków. Ryzykuję życiem, podpaleniem, otrzymuję groźby. Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że człowiek, który sprzedawał narkotyki mojemu dziecku, nie przyznaje się do winy. Chociaż ujęto go pod moim domem, z moim złotem, narkotykami i 1500 zł... A on się do niczego nie przyznaje! Potem Katarzyna zaczęła "wydeptywać ścieżki w prokuraturze". Żeby osadzić w areszcie własne dziecko. Pomyślała: może wtedy coś do niego dotrze... — Z Bartkiem nie ma rozmowy o narkotykach. On po prostu nie chce się leczyć — zapewnia Katarzyna. — Ta sytuacja mu pasuje. Najbardziej się boję, żeby komuś obcemu nie zrobił krzywdy. Bo na razie żył z nas i okradał własną rodzinę, ale może przyjśç taki dzień, że skrzywdzi kogoś obcego...
Lepiej nie wiedzieć
Ale nie zawsze tak było. W podstawówce Bartek był zwykłym i lubianym dzieckiem. Kłopoty zaczęły się w gimnazjum. Bartek przyznał się rodzinie, że to tam zaczął brać... Na poczàtku eksperymentował. Z kupieniem środków odurzających nie miał najmniejszych kłopotów. Jego matka przekonuje, że w giżyckich szkołach można je kupiç ot tak. I że ten problem istnieje. I nabrzmiewa. Tylko tak naprawdę jest na tyle niewygodny, że wiele osób stara się go... nie widzieć. Po skończeniu gimnazjum Bartek zapisał się do II Liceum Ogólnokształcącego w Giżycku. Nie pobył w nim długo. Po bójce z kolegą i naganie dyrektorskiej zapowiedział, że nie będzie się dalej uczył. Trafił do Liceum Katolickiego. Matka chłopca współpracowała z dyrektorką szkoły, która zaangażowała się w ratowanie Bartka. Na nic zdały się te wysiłki. Chłopak szybko stwierdził: — Szkoła nie jest mi potrzebna.
Kochał i nienawidził
— No i było coraz gorzej. Żeby zdobyć pieniądze na narkotyki, wyprzedawał swoje rzeczy — opowiada Katarzyna. — W ubiegłym roku brał już amfetaminę, opiaty, marihuanę... Pod ich wpΠywem zmieniła się osobowość chłopaka. Bywał agresywny, wulgarny. Jednego dnia kochał, drugiego nienawidził. Szczególną złość wzbudzała w nim walka matki z jego uzależnieniem. — Jestem naprawdę bezsilna — mówi Katarzyna. — Nie mam znajomych, bo mam problem, bo płaczę, bo przyjaciele zaczęli obawiać się niekontrolowanych wybuchów mojego dziecka. Tak. Ściągałam terapeutów, byłych narkomanów, specjalistów. Bartek za każdym razem kiwał głową ze zrozumieniem i... robił swoje.
Personel pod kluczem
— W zeszłym roku wymogłam na nim, żeby położył się w Szpitalu Miejskim w Węgorzewie — wspomina Katarzyna. — Leżał tam 12 dni, ale zaraz po wyjściu znowu sięgnął po narkotyki. Na kilka miesięcy wysłałam go do USA, ale i tam przyjmował środki odurzające. Kolejne leczenie szpitalne na detoksie zakończyło się zamknięciem personelu i pacjentów na klucz i ucieczką z oddziału. W Czarnej Białostockiej nie został przyjęty do Ośrodka Leczenia Narkomanii, bo wykonane na miejscu testy wskazaΠy, że chłopak przyjął niedozwolone substancje. Przed dwoma tygodniami na własną rękę opuścił oddział detoksykacyjny. Zrobił to, bo jest... pełnoletni. — Przed rokiem prosiłam sąd rodzinny o przymusowe leczenie dla syna, ale odpowiedź była taka, że skoro nie ma woli leczenia, to nakaz jest zbędny — opowiada Katarzyna. — Dlatego doprowadziłam do osadzenia go w areszcie. Trafił tam na dwa miesiące. Później będzie sądzony. Grozi mu wyrok w zawieszeniu. Wciąż nie mam pewności, że robię dobrze. Ale co mam robić, kiedy moje dziecko ginie na moich oczach?
Komentarze